Plany bez planu

Niniejszy artykuł jest częścią lipcowego wydania TintaLibre. Czytelnicy, którzy chcą zaprenumerować EL PAÍS w połączeniu z TintaLibre, mogą to zrobić za pośrednictwem tego linku . Obecni subskrybenci proszeni są o kontakt pod adresem [email protected] lub telefonicznie pod numerem 914 400 135.
Nie jestem pewien, czy planowanie to akt wiary, czy arogancji. W każdym razie, sama myśl o planowaniu na lato (albo na jesień, wiosnę, zimę, rok 2028 czy następną dekadę) nie tylko mnie nie pociąga, ale wręcz wydaje się przytłaczająca. Planowanie to „proces wyznaczania celów i definiowania działań niezbędnych do ich osiągnięcia”. Czy to naprawdę może brzmieć seksownie, zmysłowo, fascynująco, pożądanie, pożądanie, kusząco, sugestywnie? Czy ktokolwiek naprawdę chciałby to zrobić? Latem, zimą, wiosną, jesienią, w roku 2028 czy w następnej dekadzie?
Jestem dziennikarką, więc słyszałam najróżniejsze historie – makabryczne, radosne, nieprawdopodobne, hiperrealistyczne – zawsze starając się odłożyć na bok moje uprzedzenia, starając się słuchać w sposób wolny od moralizatorstwa i osądów. Jednak w moim „cywilnym” życiu to wszystko zawodzi i nie potrafię oprzeć się wrażeniu niepokoju wobec ludzi, którzy twierdzą, że po zastanowieniu się nad tym, jak chcą kontynuować swoją „karierę” lub jaki będzie kolejny krok w rozwoju swojej „dzieła”, podejmą takie a takie decyzje: przeprowadzą się do Zurychu, zrobią magisterium na uniwersytecie X, wezmą rok przerwy, przeczytają wszystkich francuskich pisarzy XIX i XX wieku w ciągu sześciu miesięcy, aby ubiegać się o stypendium w Paryżu.
Nieelastyczna i niezwykle sztywna część mnie słucha tych planów i wyobraża sobie osobę stojącą przed arkuszem kalkulacyjnym w Excelu, przypisującą procenty, obliczającą zalety i wady, dodającą i odejmującą czynniki wygody i możliwości. To nadmierne planowanie wydaje mi się z jednej strony dzieckiem nadmiernego optymizmu – każdy plan może runąć w ułamku sekundy – a z drugiej strony związane z pragnieniem kontroli, które z kolei należy do drzewa genealogicznego biurokratycznego życia. Jak powiedziałem: czyste uprzedzenie. Tak czy inaczej, ja tak nie pracuję. Oczywiście, twierdzenie, że tak nie pracuję, skoro jednocześnie jestem osobą, która teraz, w czerwcu, dokładnie wie, w których krajach, miastach, hotelach, festiwalach czy księgarniach będę w pierwszym tygodniu lipca, ostatnim tygodniu września, drugim tygodniu listopada i całym kwietniu przyszłego roku, jest sprzecznością samą w sobie.
Trudno to wytłumaczyć. Jestem metodyczny i zorganizowany, ponieważ do pisania potrzebuję izolacji i ciągłości, uporządkowanej rutyny, rytmu, który jest przeciwieństwem chaosu. Wiem, że muszę wygłaszać felieton w każdy czwartek, że muszę prowadzić zajęcia w każdy poniedziałek i środę, dotrzymuję terminów, dotrzymuję umówionych terminów , biegam godzinę dziennie, chyba że lecę samolotem, pada ulewny deszcz lub źle się czuję. Jednak tak jak wiem na pewno, że mogę robić to, co robię, tylko zachowując ścisłą organizację, nie tworzę długoterminowych planów. Stawiam na krótkoterminowe planowanie, planowanie małymi krokami. Długoterminowy plan wydaje mi się nagrobkiem nad ideami, które są dla mnie bardziej interesujące, które napełniają mnie chciwością i ekscytacją: możliwością nieoczekiwanego, zderzeniem z odkryciem, ryzykiem pójścia tą drogą, która do niedawna nie istniała, radosnym niebezpieczeństwem podążania w kierunku, nie wiedząc tak naprawdę dokąd …
Idea „planu” przyciąga słowa takie jak dyscyplina, organizacja, rygor, metoda. To słowa, które dobrze sprawdzają się w życiu codziennym, które wyznaczają granice przerażającego oceanu bezkresnej przestrzeni i czasu. Ale planowanie przyszłości, nawet jeśli oznacza przeczytanie wszystkich dzieł autora, obejrzenie wszystkich filmów Bergmana czy sporządzenie listy postanowień na lato – zimę czy wiosnę – jest odpowiednikiem utwardzonej, przewidywalnej i, co gorsza, samonarzuconej przyszłości. Kiedy byłem dzieckiem, bardzo poważnie zastanawiałem się, skąd bierze się pragnienie i czym jest. Skąd wiem, zastanawiałem się, że chcę jeść makaron, a nie mięso? Skąd wiem, że chcę układać puzzle, a nie bawić się żołnierzykami? To było głębokie pytanie, pytanie o pragnienie. Przypuszczam, że moja niechęć do długoterminowych planów wynika z faktu, że idą one w parze z pragnieniem. Co jeśli stworzę plan, a kiedy nadejdzie czas, nie będę miał ochoty go zrealizować? Skąd mam wiedzieć, czego będzie pragnęło moje przyszłe „ja”? Po co zakładać mi pętlę na szyję, która mnie ciągnie, zmuszając mnie do zrobienia czegoś, co w przyszłości może mi się nawet nie spodobać?
Jestem metodyczna i niemal konwenansowa w swojej pracy, ale nie mam strategii. Nie myślę o takich rzeczach jak na przykład o tym, o czym będzie moja następna książka. Nie wiem nawet, czy w ogóle będzie następna. Moje życie jest dla mnie zagadką. Najbliższe planu było moje ciągłe nomadyzm, moja nieobecność, a ostatnio wykorzenienie mentalnych rozmyślań, by utrzymać tylko jedno pytanie – jak to się dzieje, jak to się dzieje – bez znalezienia odpowiedzi i bez chęci jej znalezienia.
Mój opór, moja głęboka niechęć do używania potencjalnych czasowników, bierze się skądś: musiałbym, musiałbym, powinienem. Kiedy spotykam się ze stwierdzeniem „Uszczelki w tych drzwiach wymagają wymiany”, biegnę do sklepu z narzędziami, żeby kupić nowe. Skłaniam się ku działaniu zamiast planowaniu; ku robieniu zamiast mówieniu „powinienem”.
W krótkiej perspektywie działam sztywnym i planowym sposobem: jeśli nie zaplanowałem wyjścia do kina dzień wcześniej, jeśli od czwartku nie zaplanowałem wyjścia na kolację lub drinka w sobotni wieczór, raczej tego nie zrobię. Ale w dłuższej perspektywie to ciągłe „zobaczymy”, „kto wie”. Być może dlatego, że wiem, że wszystkie plany mogą się posypać, a pandemia COVID-19 , między innymi, zrujnowała moje wakacje w 2020 roku, kiedy zamiast podróżować wzdłuż wybrzeża Francji, byłem zamknięty w swoim mieszkaniu w Buenos Aires, pracując szesnaście godzin dziennie.
Ale też dlatego, że wiem, że w pewnym momencie przypadek zasieje swój kwiat.
W wieku 14, 15, 16, 17 lat pisałam fikcję. Chciałam zostać pisarką i zakładałam, że będę pisać powieści lub opowiadania. Ale nagle zostałam dziennikarką dzięki redaktorce, która dała mi pracę w najciekawszej redakcji w Buenos Aires i od tamtej pory nie chciałam pisać niczego innego niż prawdziwe historie. Nie było planu: to po prostu się stało.
Zimą 1998 lub 1999 roku mój partner był w Nowym Jorku, kupując sprzęt fotograficzny. Mieliśmy spędzić lato w Brazylii, a ja czekałem w Buenos Aires na jego powrót, aby sfinalizować zakup biletów. Zatrzymał się w jednym z tanich hosteli YMCA, dzieląc pokój z globtroterem z Australii, który nie mówił po hiszpańsku, a on z kolei ledwo mówił po angielsku, ale jakoś udało mu się dać mu do zrozumienia, że jedzie na wakacje do Brazylii. Australijczyk pokręcił głową, wskazał na mapę świata na ścianie, wskazał palcem Indonezję, pocałował koniuszki palców, sugerując, że to raj, i wypowiedział magiczne słowa: „ Bardzo tanio ”. Mój partner wrócił do Buenos Aires z tą informacją: Indonezja, raj, bardzo tanio. Nie wiedziałem nawet, gdzie leży Indonezja, ale dwa miesiące później byliśmy w Yogyakarcie z tysiącem dolarów każdy i tylko biletami powrotnymi do Argentyny. Cała reszta była improwizowana: jeśli ktoś powiedział nam o jakiejś plaży na Bali, jechaliśmy tam; Jeśli obcy w barze powiedział „Ubud”, jeśli ktoś inny w hotelu powiedział „Lombok”, jeśli facet w barze na plaży powiedział: „Musisz zobaczyć Manado”, to właśnie tam się udawaliśmy. Podążając szlakiem pożądania, pozwalając, by pożądanie nas popychało, dryfując bez kotwicy, dokądkolwiek poniesie nas płonący wiatr improwizacji. Bez mapy, bez celu. Czyste życie pulsujące w pustce braku planów.
Snucie „letnich planów” jest jak wylewanie agresywnego kwasu projektu, który może się powieść lub nie, na delikatną skórę pory roku, która wibruje ekscytacją lekkości i beztroski. Moim jedynym planem na to, co nazywamy latem, a co dla mnie oznacza każde miejsce na świecie, gdzie temperatura przekracza 27 stopni i nie jest to środek pory deszczowej, jest wieczny powrót do jedynego możliwego lata: lata dzieciństwa, które, bardziej niż pora roku, było czymś, co można opisać jednym słowem: wolność. Jaki był wtedy plan na lato? Żaden, albo tylko jeden: nie chodzić do szkoły przez trzy miesiące. Czym wypełnione były te miesiące? Galopem za stadem burzliwych pragnień. Jazda na rolkach lub rowerze, gry w domu, u znajomych lub u babci, basen w klubie lub jazda konna, wędkowanie lub wyjście do kina, spanie w domu lub u znajomych, jedzenie przekąsek w domu lub wyjście na lody do centrum miasta, jedzenie kolacji w jadalni lub przy stole na patio, podlewanie roślin lub budowanie toru dla samochodów?
Jedyne prawdziwe lato, to, które żyje w moim sercu, to lato, o którym się nie myśli ani nie planuje. Okres, w który rzucam się z pustą głową, gotowa na oderwanie się od świata na tak długo, jak to tylko możliwe, jakby jutra miało nie być. Celebracja czasu, którego nie notuje się na giełdzie, nie sprzedaje na raty ani nie kupuje kartą kredytową. To jedyny plan na idealne lato: niezwyciężony czas wolności.
EL PAÍS