Kremlowski czarodziej: Portret Putina, jego metod i dzisiejszej polityki, równie celowy, co schematyczny (***)

Ostatnim razem, gdy reżyser Olivier Assayas zaangażował się w politykę, przydarzyło mu się to, przed czym ostrzegają wszystkie matki. „Sieć Osy” (2019), opowiadająca o próbie zamachu stanu na Kubie, dokonanej przez antycastrowskich emigrantów w Miami, zakończyła się niepowodzeniem. Zagmatwana, pospieszna, schematyczna. Nie chodzi o to, że te same błędy powtarzają się w „Magiku z Kremla” , niedawno zaprezentowanym w Wenecji, ale prawie. Tym razem chodzi o Putina. A raczej o to, co Putin reprezentuje we współczesnej polityce. Albo, jeszcze lepiej, o to, jak polityka została zdyskredytowana do tego stopnia, że stała się toksyczna (jak mówią staromodne matki) z powodu ludzi takich jak Putin. Chociaż tak naprawdę chodzi o adaptację powieści Giuliano da Empoli, która opowiada, poprzez fikcyjną postać inspirowaną Władysławem Surkowem, o transformacji Rosji i świata od pierestrojki do dojścia do władzy, tak, Putina. Co więcej, oglądanie Jude'a Law w roli przywódcy i jego osobliwego machania rękami podczas chodzenia robi wrażenie.
Assayas twierdzi, że jego film to nie tyle film polityczny, „co film o przewrotności ich metod, które teraz trzymają nas wszystkich w niewoli”. Powiedzmy, że główną zaletą jego dzieła jest dydaktyka, która – choć może wydawać się niewystarczająca – może być wystarczająca. Kremlowski czarodziej stara się poskładać po kolei elementy niepokojącego tygla kulturowego. W labiryncie danych udaje mu się sprostać niełatwemu zadaniu przedstawienia wiernego obrazu tego, co się z nami dzieje. Opustoszałego, owszem, ale bardzo realistycznego. Film rozpoczyna się w Rosji lat 90. XX wieku. W gorączce upadku sowieckiego imperium młody mężczyzna o imieniu Wadim Baranow, grany przez Paula Dano, znajduje sposoby, by zawsze być w centrum. I w mediach. Najpierw jako producent telewizyjny, potem konsultant wizerunkowy, później guru, a w końcu jako niemal wszystko naraz. Jego wielkie dzieło ma imię: Putin. Jednakże, tak jakby była to nowa wersja Frankensteina, nie ma sposobu na kontrolowanie potwora, gdy już ożyje, a co najważniejsze, nie ma możliwości zyskania władzy.
Strategia Assayasa polega zasadniczo na ucieczce. Film skonstruowany jest jak wielki retrospekcja , w której emerytowany bohater, na oczach zdumionego dziennikarza (Jeffrey Wright), wspomina całe swoje życie, a co ważniejsze, życie swojego dziecka. Film przekonuje w swojej wielkiej układance, w której wszystkie elementy pasują do siebie: zastąpienie Jelcyna, rewolucja na Majdanie, zatopienie Kurska, obalenie oligarchii, inwazja na Krym, pojawienie się kogoś takiego jak Limonow, farmy botów wykorzystywane do bojkotu wyborów europejskich… Aby to osiągnąć, Assayas stosuje zasadę szybkości pod dyktando scenariusza Emmanuela Carrère'a z prostym horrorem vacui. W jednym uderzeniu, niczym w wypadku, zostaje uchwycona cała historia współczesnej Europy.
Istniejące problemy są bezpośrednią konsekwencją powyższych faktów. Poza genialną kreacją Lawa, wszystkie postacie wydają się równie płaskie, co schematyczne, a co gorsza, nie sposób zrozumieć motywów ich działań ani ich rozwoju. Alicia Vikander, wcielająca się w kobietę, po której nasz bohater opłakuje stratę, z trudem wywyższa swoją Ksenię (tak ma na imię) ponad poziom karykatury, a wysiłki Paula Dano, by uświadomić nam, jak jedna osoba może robić tyle rzeczy naraz, jednocześnie szepcząc, są daremne. To nie tylko brak charyzmy, ale także rażąca niezdolność scenariusza do zbliżenia się do ciała i duszy postaci, która rzekomo powinna nas fascynować, a która nie potrafi uczynić z niej dobrego nauczyciela historii.
Uważajcie więc na politykę. Jak dotąd tylko matka Putina najwyraźniej się pomyliła.

W przeciwnym razie, poza konkursem, oficjalna sekcja zaskoczyła nowym filmem Lucrecii Martel , który jest jednocześnie pierwszym dokumentem reżyserki Zama . Nawiasem mówiąc, mówimy też o polityce. Reżyserka, z właściwą sobie jasnością, wyjaśnia, że kino znajduje się w skomplikowanej sytuacji w swoich wysiłkach, aby skupić się bardziej na tym, co należy uciszyć, niż na tym, co należy powiedzieć. Gdyby tylko kobiety mogły mówić o kobietach, gdyby tylko czarni byli upoważnieni do przedstawiania czarnych żyć... Czy jesteśmy gotowi zaakceptować milczenie tych, którzy, ponieważ nie mają głosu, nie mają nawet głosu? Załóżmy, że to był ten dylemat, tak istotny, jak jaskrawy, który skłonił ją do przekształcenia brutalnego nagrania rozpowszechnianego na YouTube w jej najnowszy film. Na viralowych zdjęciach mężczyzna z kamerą w jednej ręce i pistoletem w drugiej zabija drugiego. Pierwszy jest byłym policjantem; drugi, indiańskim przywódcą. Pierwszy skonfrontował się z drugim, aby ukraść to, co jego. I czy w obliczu tego milczenie jest w ogóle opcją?
Martel jasno daje do zrozumienia, że tak nie jest, i z tego wyłania się film „Nuestra Tierra”, który opowiada historię o tym, jak w 2009 roku mężczyzna i jego dwaj wspólnicy próbowali eksmitować rdzenną społeczność Chuschagasta w północnej Argentynie. Uzbrojeni w broń palną zamordowali przywódcę społeczności, Javiera Chocobara. Morderstwo, jak już wspomniano, zostało zarejestrowane. Dziewięć lat protestów doprowadziło do procesu w 2018 roku. Przez cały ten czas zabójcy pozostawali na wolności. Film opowiada o tym wszystkim, zagłębiając się jednocześnie w rasistowskie mechanizmy naszego języka ojczystego (hiszpańskiego), który uniemożliwia wielu osobom dostęp do przestrzeni życiowej poprzez to, co reżyser nazywa „językiem dokumentów”.
W sposób zaplanowany, z niezwykłą precyzją, losy ofiar rozgrywają się przed ekranem z tą samą okrutną klarownością, co motywy katów. Kamera porusza się naprzód, prowadzona przez sale sądowe, podręczniki historii, bezgraniczną geografię wolnej i twardej Argentyny, stare fotografie pełne nieobecnych twarzy… I tak dalej, kończąc ćwiczenie z czystego, pięknego, bolesnego i, przede wszystkim, użytecznego kina. A teraz, głęboko politycznego.
elmundo