Helga Liné, niekończące się dramaty wielkiej damy horroru: „Naprawdę wkurza mnie to, że jestem kojarzona jedynie z pierwowzorem kobiety zimnej, obojętnej, wyrafinowanej...”

Edgar Allan Poe twierdził kiedyś, że śmierć pięknej kobiety jest bez wątpienia najbardziej poetyckim tematem na świecie. Pomijając psychodeliczny macho (tak to nazwijmy) autora deklaracji Ligei , prawda jest taka, że Helga Liné jest tu po to, by udowodnić mu rację. Uduszona własnym szalem w „My Dear Murderer ” (1972), powieszona, ścięta, a wieki później (po jej obowiązkowym zmartwychwstaniu) przebita srebrną igłą w „Horror Rises from the Grave” (1973), czy z pustymi, bezkrwistymi oczami, ofiara krwotoku mózgowego, gdy piekielna istota czyta jej w myślach w „Panice on the Trans-Syberian Railway” (1972), nikt nigdy nie umarł tak dobrze, tak wiele razy i tak elegancko jak ona, jako Helga Liné, jako aktorka godna następczyni Eleonory, Annabel Lee, Berenice, Morelli... poetyckich kobiet Poego. I pozostaje. Idealnie żywa i idealnie sobą. Niezaprzeczalnie, że niedawno skończyła 94 lata, schroniona w ukochanym Buenos Aires, a nie we wspomnieniach.
„Szczerze mówiąc” – komentuje aktorka przez telefon – „naprawdę denerwuje mnie to, że jestem kojarzona jedynie z prototypem kobiety zimnej, zdystansowanej i wyrafinowanej… Zawsze mnie do tego zatrudniano, podczas gdy tak naprawdę zawsze byłam gotowa na wszystko”. Wszystko, o czym mówi ta kobieta urodzona w Berlinie w 1931 roku, jest dosłownie wszystkim. Jej filmografia, z jej wzlotami i upadkami, obejmuje prawie 150 tytułów, w tym, oprócz wymienionych powyżej, kastrującą matkę w „Prawie pożądania” Almodóvara (1987), znacznie zabawniejszą Torayę w „Labiryncie namiętności” Almodóvara (1982), hrabinę Olivię w „Zabójcy lalek” (1975), a nawet matkę hiszpańskiego rozwoju turystyki i Javiego w „Verano azul” (Błękitne lato). I tak dalej. Niedawno pojechała do Włoch, do Carrary, aby zagrać wróżkę w filmie Carmine'a Fornariego „Poza otchłanią”. „Zawsze pasjonowała mnie sama praca, przyjemność z ożywiania postaci, jakakolwiek by ona nie była i w jakichkolwiek okolicznościach” – mówi w sposób bliski deklaracjom życia, a co ważniejsze, nawet śmierci.
Liné mówi, że jej pierwszym powołaniem nie było kino, a cyrk, jego salta i radość ryzyka. Jej pierwsze kroki jako akrobatki wręcz „zmiażdżyły” jej plecy. Jeśli zapytasz ją, z którego filmu chciałaby być zapamiętana, wymieni ten najbardziej cyrkowy ze wszystkich, pierwszy. Albo prawie. To „ Saltimbancos ” Manuela Guimarãesa (1951), który wprowadził ją do świata aktorskiego, i tam właśnie wiła się w akrobatycznym popisie bardzo zbliżonym do „La Strady” Felliniego. „Uderzenie, które dała mi matka na ekranie, i moja późniejsza reakcja, odmowa posłuszeństwa, sprawiły, że wiele osób zwróciło na nią uwagę” – wspomina z dumą. „Prawdę mówiąc” – kontynuuje – „wszystko zaczęło się wcześniej. Kiedy przyjechaliśmy do Portugalii, moja matka zgłosiła się do pracy właśnie w cyrku, z myślą o zostaniu jedną z tych kobiet, które po prostu machają ręką, żeby aktorzy mogli przez niego przejść”. Kiedy ją wezwali, ja, mała dziewczynka, bawiłam się w kącie, wykonując samotnie ćwiczenia gimnastyczne. Byłam bardzo mała. Mężczyzna, który na mnie patrzył, wskazał na mnie. Moja mama nic nie rozumiała. „Nie, nie ty, mała dziewczynko” – powiedział mężczyzna. To była moja pierwsza rola i szybko dano mi pracę. Zarabiałam 100 escudo dziennie, co było fortuną.
Liné przybyła do Portugalii w 1939 roku. Przyjechała z matką, uciekając przed nazistowskim horrorem. Jej ojciec, żydowskiego pochodzenia, odmówił opuszczenia Niemiec, mając nadzieję, że kiedy wszystko się skończy, rodzina się zjednoczy. „Nie było tak i trafił do obozu koncentracyjnego. Ledwo go znałam” – mówi, nie podając dalszych szczegółów. To miała być pierwsza z serii okrutnych i niepoetyckich, wymuszonych śmierci, które prześladowały ją przez całe życie. „Miałam dwoje dzieci i żadnego z nich już nie ma. Mój syn zniknął w Hiszpanii. Tak po prostu. Szukałam go rozpaczliwie, ale policja powiedziała mi, że skoro jest już pełnoletni, nic nie mogą zrobić. A moja córka, żona dyplomaty, została zamordowana w Peru. Pewnego dnia wyszła z domu, żeby spotkać się z przyjacielem, wsiadła do pierwszej przejeżdżającej taksówki i nagle pojawiła się na morzu. A kiedy myślałam, że nic gorszego nie może się stać… Moja wnuczka zmarła w wieku 41 lat”. „Jedyne, co mi zostało, to córka kuzynki, która dla mnie jest także moją wnuczką” – wspomina, a w jego nagle załamującym się głosie słychać głęboką i mroczną rysę.
Z Portugalii, po krótkim postoju w Hiszpanii, gdzie wystąpiła u boku Durcala pod reżyserią Luisa Lucii w Rocío de la Mancha (1963), następnym przystankiem były Włochy, Włochy doświadczające wówczas ekscesów kina eksploatacyjnego, które kręciło nosem na nic: spaghetti westerny, peplums , giallo i filmy pirackie. I tam, w ciągu zaledwie sześciu niestrudzonych lat, Helga Liné wystąpiła w ponad 30 filmach, wśród których wyróżnia się jej pierwszy kontakt z gatunkiem horroru. W Horror (1963) Alberta de Martino doświadczyła swojej pierwszej śmierci godnej Poego. „Zawsze myślałam, że nie powinnam wracać do Hiszpanii. Gdybym została we Włoszech, byłabym gwiazdą. Ale mój mąż, z którym byłam w separacji, zmarł i nie miałam wyboru” – mówi, nie kłopocząc się dalszymi wyjaśnieniami.
To, co znalazła w Hiszpanii, to po prostu Hiszpania. Co nie jest małym wyczynem. Wiele z tych filmów nakręcono w podwójnych wersjach: europejskiej z nagością i odpowiednio zakrytej wersji dla niewinnych oczu Narodowego Katolika. „To była również era odsłonięcia piersi i wszyscy pokazywaliśmy piersi” – kontynuuje Liné. I co z tego? „Czytałaś scenariusz i jeśli musiałaś się rozebrać, to to robiłaś. W czym problem? Problem polegał na tym, że niektórzy reżyserzy próbowali posunąć się za daleko i chcieli pójść jeszcze dalej. Nagość nie pozwala na improwizację. To, co jest na papierze, to to, co robisz. Nigdy więcej” – przyznaje, teraz całkiem biegle odpowiadając na to samo stare pytanie.
Arcydzieło Eugenio Martína Panika na kolei transsyberyjskiej (1972) w reżyserii „wyśmienitego” Petera Cushinga i „nieprzyjaznego” Christophera Lee, doczekało się wspomnianego już Terroru powstającego z grobu (1972) Carlosa Aureda, Sagi o Draculi i Nocnej orgii wampirów, obu z 1973 roku, obu autorstwa Leóna Klimovsky’ego; Pazury Lorelei (1974) Amando de Ossorio... „Najlepszym z nich wszystkich był dla mnie Paul Naschy. On, Jacinto Molina, robił wszystko. Pisał scenariusz, reżyserował, sam robił charakteryzację... A potem musiał znosić pogardę wszystkich. Pamiętam, jak pracując z Emmą Cohen nad filmem Naschy'ego, narzekała na jakość produkcji. Emma nie rozumiała, co robimy, z prostego powodu – nawet nie zadała sobie trudu, żeby przeczytać scenariusz. Mnie interesowała praca”. Pamiętam, jak w „Horror Rises from the Grave” musiałem ugryźć surowe serce wieprzowe, które imitowało ludzkie... Straszne, jakie obrzydliwe, ale wyszło idealnie” – mówi.
„Nie ma wykwintnego piękna bez czegoś osobliwego w proporcjach” – czytamy w opowiadaniu Poego „Ligeja” i można by rzec, że zdanie to idealnie pasuje do Helgi Liné, jej filmografii, tragedii, która skrywa całe życie spędzone między Niemcami, Portugalią, Włochami, Hiszpanią, a teraz Argentyną. „Żadna kobieta nie dorównywała pięknu jej twarzy. Była to wspaniałość opiumowego snu, wizja z lotu ptaka, bardziej dziwnie boska niż fantazje, które trzepotały w uśpionych duszach córek Delos”. Poe znowu. Helga zawsze.
elmundo